23.04.2020 Czwartek

„Wrocławski Niezbędnik Kulturalny”: Nie damy się wirusowi

O tym, jak Jazz nad Odrą nie dał się zniszczyć komunie, cenzurze, urzędnikom, wrogom, a nawet „przyjaciołom”, a teraz wirusowi, wspomina Wojtek Siwek – członek Rady Artystycznej festiwalu, który nie opuścił żadnej jego edycji.

rok 1982, plenerowy koncert na Wyspie Słodowej

rok 1974, koncert Asocjacji Hagaw

Artykuł dostępny również w formacie PDF
Przeczytasz w 4 minuty

Jest rok 1957. We Wrocławiu odbywa się I Ogólnopolski Przegląd Studenckich Zespołów Jazzowych z finałem w Hali Ludowej, podczas którego jednym z laureatów zostaje Zbyszek Namysłowski. Za rok planowana jest kolejna edycja, ale nie uda jej się zorganizować, bo działacze studenccy przegląd przenoszą do Krakowa. To była ostatnia taka porażka w dziejach Jazzu nad Odra, który wówczas jeszcze tak się nie nazywał. Szkoda, zabrakło determinacji.

Przełomowy rok 1964. Przeglądo-festiwalo-konkurs oficjalnie zyskuje miano Jazzu nad Odrą i od tej pory odbywa się regularnie. Dzięki Karolowi Maskosowi i innym fanom jazzu wydarzenie staje na nogi: pojawia się idea zorganizowania konkursu młodych pianistów jazzowych z Dolnego Śląska, któremu dodatkowo towarzyszyć ma wystawa grafiki jazzowej. Choć znowu chcieli nam Jazz „ukraść” i przenieść: nad Wartę, nad Bałtyk, a w Olsztynie planowali nawet Jazz nad Łyną – nie daliśmy się.

Pamiętny w środowisku studenckim był też rok 1968. Zaczęliśmy jak zwykle w marcu – w piątek ósmego. W Warszawie już wrzało: pałowanie studentów, manifestacje pod pomnikiem twórcy „Dziadów”… Jednak wieści ze stolicy docierały do nas szczątkowo; z perspektywy czasu myślę, że może to Jazz nad Odrą przyczynił się do tego, że wrocławski studencki marzec ruszył dopiero w pofestiwalowy poniedziałek. Gdyby festiwal miał się zacząć tydzień później, to pewnie nigdy by się już nie zaczął. Tym razem los nam sprzyjał.

Rok 1974. Dwa dni przed festiwalem zostaję „poproszony” do pokojów na Łąkowej (wówczas siedziby MO i innych tajnych służb). Pytają mnie, jakie były powody zaproszenia na festiwal jazzowy Salonu Niezależnych (Jacek Kleyf, Michał Tarkowski, Janusz Weiss). Dysydenci! Zrobiłem głupią minę, bredząc coś o braku powiązania jazzu z polityką, mimo to na koniec otrzymałem propozycje daleko idącej pomocy przy odwołaniu koncertu. My możemy zrobić to jednym ruchem – usłyszałem. Nie skorzystałem z tej pomocy – koncert Happy Jazz w Hali Ludowej z Salonem i Asocjacją Hagaw w roli głównej był hitem.

Wreszcie, stan wojenny – rok 1982. Festiwale odwołane, na organizację Jazzu nad Odrą studenci dostali ostateczne pozwolenie na zaledwie 10 dni przed planowaną datą. Zgodnie z wojskową dyrektywą z wykonawców utworzono trzy brygady po cztery zespoły, które każdego dnia występowały w jednym z trzech, niestety nieistniejących już klubów: Pałacyku, Rurze i Indeksie. Jedyny raz w historii festiwalu koncert finałowy 30 maja odbył się dosłownie nad Odrą, bo na Wyspie Słodowej. O 22:00 miał miejsce koniec imprezy: choć nie wszyscy wykonawcy zagrali, odpowiedzialny „z ramienia” pan kapitan wzorem ubeka w „Człowieku z marmuru” rozpiął kabel zasilający scenę.

Rok 1988. Zrzeszenie Studentów Polskich – dotychczasowy organizator – chyli się ku upadkowi i zajmuję się polityką, a nie kulturą. To pierwszy w historii rok bez Jazzu nad Odrą, a mieliśmy świętować srebrny jubileusz. Na szczęście w 1989 roku pojawił się charyzmatyczny redaktor Zdzisław Smektała, który zmobilizował wszystkich: ZSP, Polskie Stowarzyszenie Jazzowe, pasjonatów i – co jest prawdziwym ewenementem – na czele komitetu honorowego stanął I Sekretarz KW podupadającej PZPR. Towarzysz Balicki nie miał zielonego pojęcia o jazzie. Wytłumaczyliśmy mu, że to nie muzyka zgniłego kapitalizmu, lecz krzyk wolności uciśnionego czarnego proletariatu w Ameryce. Kupił to. Znowu los się do nas uśmiechnął.

Niestety – jak to często bywa – po hucznym jubileuszu para siadła i w roku następnym nikt festiwalem się nie zajął. Ale że wszystko ma dwie strony, znalazł się i dobry duch – tym razem był nim Remigiusz Lenczyk z Urzędu Wojewódzkiego (ten sam, który wcześniej wystarał się o lokal dla legendarnej Rury). Remik raczył mnie i Maćka Partykę słowami: Jazz nad Odrą ma się odbyć i wy go zorganizujecie. I tak też się stało: powstała fundacja, która ocaliła festiwal przed unicestwieniem, co znakomicie udawało się do 2001 roku.

Gdzie coś dobrego się dzieje, pojawiają się nowi ojcowie. I tak wrocławscy działacze z oddziału PSJ uznali, że to oni posiadają prawa do festiwalu, a ponieważ mieli wpływy w radzie miasta, sprytnie przejęli dotację i zorganizowali własny, który w dodatku nazwali „pierwszym międzynarodowym”, tak jakby Jazz nad Odrą mimo wielu światowych gwiazd jazzu w swoim programie był dotychczas wydarzeniem lokalnym. Dzięki jazzowym „przyjaciołom” mógł zniknąć z kulturalnej mapy Wrocławia. Na szczęście prezydent Rafał Dudkiewicz za symboliczną złotówkę odkupił od fundacji prawa do festiwalu i od 2004 roku Jazz nad Odrą stał się wydarzeniem pod egidą miasta Wrocławia. Nieodżałowany redaktor Jan Mazur dokonał matematycznych wyliczeń: do 36-ciu dotychczasowych Jazzów nad Odrą dodał 3 tzw. Wrocławskie Festiwale Jazzowe i wyszło mu 40. Tym sposobem Jazz nad Odrą dogonił własny jubileusz i od lat jest uznawany za najlepszy polski festiwal jazzowy.

Byłem w 1964 roku w Pałacyku na pierwszej odsłonie JnO, potem wszystkich kolejnych. Ale te dotychczasowe 55 edycji to zdecydowanie za mało. 56. urodziny chcę w tym roku świętować ze wszystkimi w październiku. Nie daliśmy się komunie, nie damy się wirusowi!

Wojtek Siwek

Fotografie pochodzą z monografii wydanej na 50 lat Jazzu nad Odrą autorstwa W. Siwka i B. Klimsy. 

- Czytaj także

Polecamy

Zobacz więcej